Po latach spadków, zaczyna rosnąć w Polsce udział dochodu pochodzącego z redystrybucji. Słabnie poparcie dla wolnego rynku i prywatyzacji.
Obniża się konkurencyjność i przedsiębiorczość, przejawiające się spadkiem liczby nowych prywatnych podmiotów gospodarczych.
Gros Polaków, począwszy od przedstawicieli klasy próżniaczej, a więc: działaczy związkowych i polityków, poprzez chłopów, górników, nauczycieli, kolejarzy, lekarzy, architektów, adwokatów, na wielkim biznesie kończąc chce żyć na koszt państwa. Wczesne emerytury to tylko część problemu.
Do nich dochodzą „kombinowane” renty inwalidzkie, licencje utrudniające start zawodowy i konkurencję, tzw. uprawnienia reglamentujące dostęp do zawodu, karty nauczyciela czy kolejarza, fundusze docelowe, „darmowe” ubezpieczenia, dotacje i subsydia, ustawowe gwarancje zatrudnienia, monopole chroniące przed konkurencją, ustawy zakazujące prywatyzacji majątku narodowego, umowy zbiorowe i inne sposoby urządzania się w życiu bez wysiłku.
Młody człowiek, który chciałby się usamodzielnić finansowo, nie ma w takich warunkach szans. Darmozjady go zadziobią, skorumpują a przede wszystkim, okradną.
Amnezja
Zarabiająca grosze ekspedientka supermarketu, zamiast myśleć o tym, jak i gdzie znaleźć dodatkowe źródło dochodu i poprawić swoją mizerną sytuację materialną, domaga się większej liczby dni wolnych od pracy oraz interwencji pomocy społecznej.
Podobne motywacje ma niejedna nauczycielka. Zamiast zatrudnić się na drugi etat, co zwiększyłoby – zbyt skromne, jej zdaniem – zarobki wypruwa z siebie żyły, żeby pójść na wcześniejszą emeryturę.
Emerytka w sile wieku, z własnym, dość dobrze wyposażonym mieszkaniem, działką rekreacyjna, biżuterią i niewielkim, ale jednak, kontem oszczędnościowym staje na głowie, żeby wywołać w reszcie społeczeństwa poczucie winy, domagając się podwyżki swojej emerytury.
N.b. taka postawa jest wśród emerytów nagminna, mimo iż – wbrew prawdom obiegowym – stanowią oni najbogatszą grupę ludnościową w Polsce. Amatorzy życia na cudzy koszt nie zastanawiają się, skąd budżet bierze pieniądze na dłuższe urlopy, pomoc społeczną, czy wyższą emeryturę; że państwo pieniędzy nie zarabia, a wszystko co rozda najpierw musi komuś skonfiskować.
Nazywa to się podatkiem, co nie znaczy, że taka konfiskata jest w pełni usprawiedliwiona. Duża część tych pieniędzy, niekiedy nawet więcej niż połowa znika w kieszeniach polityków, urzędników czy jest marnotrawiona.
Tylko część dociera do adresatów. Zachłanna nauczycielka, emeryt, rolnik czy górnik zapominają o tym.
Zdarza się więc, że wyższą emeryturę babci opłaca pośrednio jej wnuk – informatyk.
Sztygar z Libiąża wymusza siłą swych mięśni i kilofem ustawę gwarantującą bezkarność cynicznym działaczom związkowym, hamującą prywatyzację i przyznającą mu nieuzasadnioną ekonomicznie podwyżkę płacy czy emerytury, za co płaci jego brat, mechanik samochodowy z Czeladzi.
Dopłatę do ubezpieczenia społecznego KRUS rolnika spod Lęborka czy Białej Podlaskiej fundują mu niedoszli nabywcy wyprodukowanej przez niego wieprzowiny. Niedoszli, ponieważ po skonfiskowaniu im podatku nie stać ich już na jej kupno.
Przy okazji powstaje słynna „świńska górka”, kolejny pretekst do dotacji i życia na cudzy koszt. Babcie, dziadkowie, rodzice – wychowawcy młodych pokoleń – już dawno zapomnieli, że bogactwo bierze się z pracy, a nie z konfiskaty, redystrybucji czy rozdawnictwa.
Tę swoją amnezję przekazują dzieciom i wnukom. Nietrudno zrozumieć, dlaczego wraz z rozwojem gospodarki wolnorynkowej i dobrobytu obywateli, postawy roszczeniowe nasilają się i wracamy do socjalizmu.
Pracownik niezadowolony ze swej pracy, zamiast ją zmienić, albo nauczyć się zawodu cieszącego się wzięciem i wysokimi uposażeniami, idzie na strajk, szantażuje rząd, stosując niekiedy brutalną przemoc fizyczną.
Woda na młyn
Żeby choć państwo próbowało postawić tamę roszczeniom.
Ale skądże, państwo, a ściślej politycy, wręcz je rozbudzają i jeszcze chętniej zaspokajają. Roszczenia i redystrybucja to woda na ich młyn. Tak są zajęci szukaniem sposobów redystrybucji, że nie mają czasu, ani ochoty na prowadzenie działalności „statutowej”, jak budowa dróg, porządek, bezpieczeństwo wewnętrzne, armia etc.
Od lat nie można uchwalić ustawy o wolności gospodarczej, czy przyspieszyć sądowej rewindykacji długów, ale ustawę o reaktywacji funduszu alimentacyjnego, o ograniczeniach w budowie sklepów wielkopowierzchniowych i zakazie handlu w święta (obie służą zapewnieniu bezpieczeństwa tzw. drobnemu handlowi), czy o emeryturach pomostowych w sytuacji, gdy niemal w całej gospodarce brakuje rąk do pracy, uchwalono w mig.
Czy trudno się potem dziwić, że ratunkiem dla rynku pracy stają się nielegalni robotnicy zza wschodniej granicy, których zarobki rosną w tempie 20 procent rocznie, a więc szybciej, niż w płace w legalnych sektorach gospodarki.
Zamiast żeby zbankrutowany budżet zaczął szukać sposobów ograniczenia i równoważenia wydatków z dochodami, politycy szukają coraz to nowych sposobów, aby jak najwięcej pieniędzy podatnika przechodziło przez ich ręce.
Takie pośrednictwo jest niezwykle intratne. Można z niego dobrze żyć, a przy okazji pomagać sojusznikom, dzieląc wśród nich przywileje i fawory. Pod pretekstem dbałości o kulturę narodową urządzono pomoc budżetową dla kinematografii.
Pieniędzmi podatnika przeznaczonymi na produkcję filmową rządzą biurokraci z Ministerstwa Kultury i Instytutu Sztuki Filmowej. Im więcej ich rozdają, tym gorsze filmy powstają. Nikt o te środki nie dba, bo przecież to nie jego kasa.
Poza tym, beneficjantami są koledzy i totumfaccy, a takim trudno odmówić. Reszta, czyli rzesze nie posiadających układów młodych, zdolnych twórców – reżyserów, aktorów, montażystów itp. – jeśli kręci, to za własne, najczęściej jednak sprzedaje odkurzacze Rainbow albo produkty Amwaya, przymiera głodem, w ostateczności wyjeżdża z kraju. Architekci i urbaniści wymogli na ustawodawcach zapis, umożliwiający im obfite dochody za opiniowanie planów zagospodarowania przestrzennego, a prawnicy nadal walczą o reglamentację dostępu do zawodu, co im gwarantuje wysokie dochody i spokojny sen.
Pod pretekstem troski o rozwój i edukację Polaków, państwo „rozdaje” w ramach „funduszy europejskich” miliardy na szkolenia, dokształcanie, konferencje, inwestycje, czy inne, nierzadko całkiem zbędne akcje.
Pieniądze z funduszy otrzymują ci, którzy wyszkolili się w ich pozyskiwaniu i to bez względu na to, czy powód jest racjonalny, czy nie. Presja na wydatki publiczne rośnie.
Fiskalizm
Pieniądze państwowe, to jak wiadomo pieniądze niczyje. Podatnik zapłaci, bo nie chce iść do więzienia. Panowie Piotr Misztal i Henryk Stokłosa sprzeciwili się lewiatanowi, to ich ścigał przez pół świata międzynarodowymi listami gończymi.
Za co? A no za to, że utrudniali organom przymusu konfiskatę swego, ciężko zarobionego grosza. Za troskę o własny portfel osadza się ludzi w więzieniu, oskarżając o…wyłudzenia podatkowe, co samo w sobie jest ironią, bo to nie Misztale i Stokłosy żyją z pieniędzy państwa, lecz odwrotnie.
A poza tym, każda złotówka uchroniona przed fiskusem (skarb państwa) to pieniądz uratowany przed zmarnowaniem. Np. za karygodne marnotrawstwo przy budowie Terminala 2 na Okęciu nikomu włos z głowy nie spadł.
Państwo opiekuńcze jest nie tylko marnotrawne, ale i kosztowne.
Dlatego szukanie pieniędzy staje się dziś jego główną funkcją. Urzędnicy skarbowi i organa ścigania, a więc główne instytucje służące na straży dobrobytu polityków uważają, że portfel obywatela jest jedynie przechowalnią pieniędzy, które w efekcie trafią do państwa.
Podatku Belki zlikwidować nie można, bo państwu braknie pieniędzy, a to, że braknie ich jakiemuś obywatelowi nie ma znaczenia.
Lęk przed represyjną siłą państwa jest tak wielki, że obywatele stracili instynkt samozachowawczy poddając się ślepo woli bezlitosnego suwerena. Zarówno dla polityków, udających dobroczyńców, jak i dla cwaniaków strojących się w piórka ofiar jest to sytuacja wprost wymarzona.
Na tej patologicznej symbiozie korzystają np. górnicy, którzy domagają się wzrostu płac, nie chcąc wziąć na siebie zbankrutowanych kopalń czy zgodzić się na ich prywatyzację. Nawet zamożni zdawałoby się adwokaci, notariusze czy architekci chcą mieć kasę za friko.
Prawnicy znowu wymogli na nowym ministrze sprawiedliwości (też adwokacie) powrót do reglamentację dostępu do zawodu i wyłączność na prowadzenie usług.
Każdy plan zagospodarowania musi być opiniowany przez ”radę architektów i urbanistów”, tak jakby miejscowa społeczność, której on dotyczy nie była w stanie określić swoich potrzeb i możliwości.
Taka opinia kosztuje. Jej cenę płacą mieszkańcy gminy, która musi się podporządkować kosztownej radzie mędrców. Z życzliwości i ochrony państwa korzysta od lat telefonia, zarówno ta stacjonarna (TP S.A.), jak i komórkowe.
Każdy przywilej umożliwiający łatwiejsze życie jednym, czyni je udręką dla pozostałych. Tak rośnie rzesza ludzi żyjących na koszt „reszty”. Nie ma nikogo, kto by się ujął za podatnikiem, który to wciąż bez protestu znosi.
Na szczęście jego zasoby wyczerpują się szybciej niż cierpliwość i to jest dla młodych ludzi w Polsce najlepsza wiadomość i szansa.
Jan M Fijor