Pisanie tekstów biograficznych dotyczacych osób z kręgów polityki jest jak wydawanie na świat dzieci: zapominasz, jakie to jest bolesne, aż do chwili gdy musisz przejść ponownie przez całe to doświadczenie. A gdy już rodzisz, wtedy myślisz: – Niech to ktoś zatrzyma, i to jak najszybciej! Całe to dopraszanie się o dopuszczenie do tej osoby, proszące telefony to tzw. źródeł, wszystkie te odzywki typu „żadnych komentarzy”, lancze z ludźmi, którzy długo gadają ale tak, by nie powiedzieć właściwie niczego… Jako dziennikarka i pisarka specjalizująca się w takich sylwetkach, myślałam, że sięgnęłam dna upokorzenia gdy zajmowałam się Hillary Clinton (która nigdy ze mną nie rozmawiała) i z Al Gore (który wreszcie zgodził się na wywiad). Jednak dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że właściwie to nigdy nie zaznałam prawdziwej dziennikarskiej męki dopóki nie rozpoczęłam pisania biografii Michelle Obama.
Jak trudne okazało się to przedsięwzięcie? Jak wielką przeszkodą była kampania prezydencka jej męża? Wspaniale, że pytacie! Oto i przykład: kilka miesięcy wcześniej Michelle wypowiedziała swoje słynne obecnie słowa o tym, że dopiero te wybory spowodowały, iż ona sama, jako dojrzała kobieta, naprawdę jest dumna ze swojego kraju – no i stała się potem celem rozległego spisku zawiązanego w Sieci, którego celem było dorobienie jej gęby nie-patriotki, a na dobitkę kobiety dającej upust swojej niechęci na tle rasowym. Mój artykuł dla „Timesa” miał dotyczyć wysiłków sztabu kampanii Baracka, żeby zmienić ów wizerunek: w każdym razie Michelle wyraziła ogromne zdziwienie i zaskoczenie tą kampanią nienawiści skierowaną przeciw niej – powiedziała wtedy, że ktoś, kto spędzi z nią dłuższy czas, sam się na pewno przekona, że cała ta wylewana na nią żółć to jedno wielkie kłamstwo. – Jestem gotowa przeprowadzić kogokolwiek przez swoje życie – zadeklarowała.
Akurat wtedy, tego samego dnia, byłam w Chicago i starałam się skłonić pewne osoby do „przeprowadzenia mnie” przez to, co oni sami wiedzieli o jej życiu, ale kampania prezydencka coraz bardziej utrudniała mi te zamiary. Wśród tych, z którymi zamierzałam rozmawiać był dalszy kuzyn Michelle, Capers Funnye jr, którego matka była siostrą dziadka Michelle ze strony ojca. Funnye jest bardzo sympatycznym i bardzo ciekawym facetem, który przeszedł na judaizm i został rabinem. Już wcześniej umówiłam się z nim na rozmowę o rodzinie państwa Robinsonów, ale gdy do mnie nie oddzwonił, pojechałam do synagogi w Chicago. Otworzył drzwi, ale gdy się przedstawiłam, posmutniał. On sam, powiedział, jest towarzyski i uwielbia rozmawiać, ale skonsultował sprawę ze sztabem kampanii i zasugerowano mu, żeby nie udzielał żadnych większych wywiadów.
Mniej więcej w tym samym czasie zatelefonowałam do pastora w chicagowskiej dzielnicy South Side, który znał Michelle. – Sztab kampanii polecił mi, żebym dał im znać gdy Pani się do mnie odezwie – wyjaśnił, dodając, iż poproszono go z góry, żeby nie rozmawiał o Michelle z jakimkolwiek autorem książek biograficznych, ponieważ oni sami „nie są jeszcze przygotowani na ludzi, którzy znali Michelle, żeby rozmawiać z nimi na jej temat”.
Lecz ostatecznie co kogo mogą obchodzić takie dziennikarskie utyskiwania? W pewnym sensie wszystko to nie wygląda przecież aż tak źle, ponieważ każdy reporter dobrze wie, że gdy uniemożliwią mu kontakt ze źródłami, z którymi zwykle się rozmawia, wtedy on musi drążyć temat głębiej i docierać do coraz to nowych osób. Z drugiej jednak strony należy być ostrożnym jeśli się oczekuje, że prezydentura Obamy przyniesie ze sobą większą przejrzystość. Bo jeśli Barack Obama zostanie prezydentem, na pewno w Waszyngtonie nastąpią zmiany, lecz większe niż dotychczasowe otwarcie na media – oraz, co za tym idzie, na kontakty z publicznością – wcale nie musi nastąpić.
To prawda, że w obecnej kampanii prezydenckiej to właśnie obóz McCaina-Palin wykazał najwięcej energii w wykazywaniu pogardy dla mediów, zabraniając swoim ludziom kontaktowania się z dziennikarzami i głosząc teorię, w myśl której media są „filtrem” zniekształcającym prawdę, nie zaś grupą osób dokładających wysiłków, żeby do niej dotrzeć. Skądinąd także osoby zaangażowane w kampanię prezydencką nie Obamy nie były od tego, żeby zniechęcać do dociekliwości. W czerwcu na przykład powiedziano reporterom, że Obama leci do Chicago, podczas gdy miał się spotkać zupełnie gdzie indziej z Hillary Clinton. […] Wydaje mi się, że prowadzący kampanię Obamy również liczyli na to, że wyborcy będą unikać pośrednictwa mediów, a informacje otrzymywać „wprost” ze strony internetowej kampanii. Albo też z książek napisanych przez Obamę. Proszę bardzo, jeśli ktoś chce, zapraszamy. Tylko pamiętajcie, że Barack Obama zapomniał, w którym roku poznał Michelle oraz daty śmierci jej ojca.
Oczywiście – sztabom kampanii wolno odmawiać dostępu do najważniejszych osób; muszą też mieć możność wyboru, kogo faworyzować, a kogo nie. Rozumiem też, że na kampanię w ogóle, a sama Michelle w szczególności, wali się lawina oszczerczych plotek. Jednak, jak myslę, jest coś bardzo zniechęcającego w skłonności do uciszania źródeł zewnętrznych, które chciałyby coś powiedzieć od siebie. Poza tym […] ci, których się zniechęca do udzielania wypowiedzi, właśnie oni, mają do powiedzenia najwięcej na korzyść Najważniejszej Osoby. No i najważniejsze: nie zapewnia się „The Times” o gotowości do przeprowadzenia kogoś przez swoje życie o ile nie ma się takiego zamiaru.
Ale żeby zacząć od początku: w roku 2007 sporządziłam dla „Washington Post” analizę dotyczacą coraz bardziej obiecującej kampanii politycznej Baracka Obamy. Rozmawiałam wtedy z Michelle i jej bratem Craigiem, a był to czas gdy żadne z nich nie znajdowało sie jeszcze pod tak ścisłą kontrolą. Oba wywiady dostarczyły mi mnóstwo materiału, który mógłby okazać się przydatny gdybym zamierzała napisać jej studium biograficzne. Zawsze interesowały mnie kobiety polaryzujące opinie publiczną, a poza tym – bez względu na to, co się mówi o wpływie żon na mężów – uznałam, że kobieta, która jest jednym z najbliższych doradców swojego męża zasługuje na większe niż zwykle zainteresowanie. Toteż gdy oficyna Simon and Schuster zapytała, czy chciałabym napisać „kampanijną” biografie Michelle, odpowiedziałam „tak”.
Ona sama jest potomkinią niewolników z Południowej Karoliny. Jej dziadek przeniósł się do Chicago podczas Wielkiej Migracji. Gdy była dzieckiem jej otoczenie uległo przekształceniu z powodu ucieczki stamtąd Białych: jedno z jej pierwszych wspomnień z dzieciństwa to obraz wyprowadzających się Białych podczas gdy jej rodzina wprowadzała się do domu. Uczęszczała do Princeton u szczytu dyskusji o akcji afirmatywnej: ja sama studiowałam tam mniej więcej w tym samym czasie. Dlatego też wysłałam maile do osób, z którymi miałam do czynienia pisząc poprzednie studium biograficzne: napisałam im, że liczę na współpracę z ich strony. Po wymianie korespondencji jej rzeczniczka do kontaktów z mediami, Katie McCormick Lelyveld, oświadczyła mi jednak, że sztab kampanii współpracować ze mną nie będzie.
Początkowo sądziłam, iż jest to tylko część dobrze mi znanej procedury. Sztaby kampanii często zapowiadają, że żadnej współpracy nie będzie, toteż należy wracać oknem gdy wyrzucą cię drzwiami, pisać wytrwale maile i chwytać ludzi za guzik, żeby rozmawiali. Przeszłam przez to wszystko gdy pisałam o Baracku: jego sztabowcy obiecali mi z nim wywiad, a potem się wycofali, gdy jednak dopadłam go po posiedzeniu komisji senackiej i przypomniałam o obietnicy, przyznali mi w końcu dwadzieścia minut na rozmowę.
Tym razem pojechałam do Chicago, żeby posłuchać przemówienia Michelle i odnaleźć panią Lelyveld. Usiłowałam jej wyjaśnić, że zamierzam napisać uczciwą i szczerą książkę i że będzie to dla kampanii jej męża znakomita okazja, by otrzymać wizrunek Michelle „oczyszczony” ze wszelkich niejasności i zarzutów. Jednak usłyszałam, że wszyscy są bardzo zajęci, a poza tym że ona sama nie sądzi, by była odpowiednia ilość czasu na wydanie rzeczywiście dobrej książki – przed dniem wyborów. W tej sytuacji poprosiłam ją tylko o to, żeby nie zamykano mi dostępu do źródeł, z którymi wstępnie rozmawiałam przez telefon.
Bo to to ta działa: gdy człowiek kontaktuje się ze źródłami należącymi do bliskiego kręgu postaci politycznej, o której się pisze, wówczas oni sprawdzają, czy wszystko jest okay, czy mogą z tobą rozmawiać. Niemal natychmiast dowiedziaam się, że zasugerowano im, by odpowiadali mi „nie”. Zamailowałam do administratora grupy, w zarządzie której zasiada Michelle i otrzymałam taką oto odpowiedź: „Jestem w Londynie. Czy chce pani poczekać aż powrócę do Chicago, czy może chce pani rozmawiać ze mną przez telefon?” Odmailowałam, że i jedno i drugie mi odpowiada. W odpowiedzi otrzymalam maila jakże innego w tonie od poprzedniego: „Chyba bedziemy musieli z tym poczekać. Po powrocie znów niebawem wyjeżdżam, a w międzyczasie będę bardzo zajęty.” Moje kolejne maile pozostały bez odpowiedzi.
No i tak mniej więcej to dalej szło. Odnalazłam w Chicago jej kuzyna, który od razu zgodził się ze mną rozmawiać, ale nagle i nieoczekiwanie odmówił. Wysłalam maila do Craiga Robinsona, trenera koszykówki w Oregonie. Natychmiast odpisał: „Z przyjemnością pomogę”. Lecz zainterweniowała pani Lelyveld i uniemożliwiła wywiad.
Latem sztab kampanii zaangażował pewną liczbę pracowników ze stanu Waszyngton. Ilekroć kontaktowałam się z kimkolwiek z nich, miałam nadzieję, że w końcu jakiś weteran odpowie mi: „Hm, a dlaczego nie?” Nici z tego wyszły. Zwykle nawet nie otrzymywałam odpowiedzi.
Wreszcie uznałam, że muszę sama dotrzeć do Michelle. Dlatego też pojechaam do Pontiac w stanie Michigan, gdzie miała wygłosić przemówienie w przyjemnej sali koncertowej zwanej Crofoot. Nim jednak udałam się w tę podróż, napisałam list do Michelle, do którego dołączyłam swoje artykuły – po to, żeby sama się przekonała, że jestem uczciwą dziennikarką z dużym doświadczeniem w pisaniu o kwestiach (także) rasowych. Po przemówieniu, tłocząc się wśród słuchaczy, którzy chcieli uścisnąć dłoń Michelle, musiałam wspinać się na fotele i biegać po nich, żeby wręczyć kopertę komuś z jej otoczenia. Kilka dni później, opanowana szaleńczą myślą, że Michelle mi odpowie, przed wyjściem w jakiejś sprawie z domu poinstruowałam moje dzieci, by – gdy zatelefonuje – były dla niej bardzo, ale to bardzo uprzejme.
– Mamusiu – powiedział wtedy mój 10-letni synek, patrząc na mnie ponuro – bądź spokojna, Michelle Obama na pewno nie oddzwoni.
A sprawy jeszcze się pogorszyły, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Z Google dowiedziałam się, że przed wystąpieniem Michelle w Pontiac, sztab jej kampanii zaprosił redaktorkę miejscowego pisma dla kobiet, proponując jej przeprowadzenie z nią wywiadu. No i dziennkarka napisała między innymi, że z Michelle rozmawiało się jej tak, jak ze swoją dziewczyną.
Kampania Baracka Obamy umożliwiała uzyskanie dostępu do Michelle. Tyle tylko, że jej sztabowcy umożliwiali go takim pismom piszącym o celebrytach, jak „US Weekly” i „People”, które przeznaczone są dla jakże przez nich pożądanych kobiecych kręgów czytelniczych, co dotyczy również wydawnictw o podobnym charakterze ale lokalnych, oraz programów telewizyjnych takich jak „The View” i „Access Hollywood”. Dlaczego mnie się nie udawało? Być może ktoś ze sztabu kampanii akurat mnie nie lubił. Wydaje się jednak prawdopodobne, że akurat w tamtej fazie kampanii, uznano, że najlepiej trzymać od niej z daleka dziennikarzy zatrudnionych w mediach drukowanych przeznaczonych dla rodzin wielopokoleniowych; w mediach, które zamieszczają wywiady również z wieloma drugorzędnymi osobami, których wypowiedzi nie są kontrolowane. A być może sama Michelle Obama planuje napisanie pewnego dnia autobiografii i dlatego chce mieć teren „wyczyszczony”.
Teraz wyobrażam sobie, że moi nieszczęśliwi wydawcy wyrywają sobie włosy z głowy, myśląc: „Boże drogi, jak to się stało, że współpracujemy z autorką, która – opowiadając takie rzeczy – powoduje, że liczba zakupionych na Amazonie egzemplarzy książki będzie mniejsza?!”. […] Już odpowiadam: rozmawiałam naprawdę z wieloma osobami – ze szkolnymi i uczelnianymi kolegami Michelle, z jej sąsiadami, z prawnikami, z osobami, które pracowały z nią w organizacji non-profit, którą kierowała, czyli Public Allies. Jeśli wykona się odpowiednią liczbę telefonów, wiele osób, które dobrze wie coś o postaci, o której się pisze, i które akurat nie pozostają z nią w bliższych stosunkach, na pewno oddzwoni. Również tacy, których poinstruowano, żeby nie rozmawiali z dziennikarzami, zaczną w końcu mówić, ponieważ pragną publicity, ponieważ – w moim przypadku – lubią Michelle i chcą powiedzieć, dlaczego ją lubią, albo też ponieważ uważają, iż jeśli się wypowiedzą, będzie to rodzaj służby publicznej.
Dlatego też, koniec końców, rozmawiałam z tyloma osobami, że mogłam spokojnie napisać tę biografię – a przy tym zapewniam, że robiłam to z upodobaniem i z zainteresowaniem. A ponieważ sztabie kampanii przecież nie przez cały czas pracuje te dwanaście osób, z którymi człowiek ma na początku do czynienia, bo przychodzą nowi, pojawiają się w niej nowe głosy. Cały problem polega na ttym, że kampania prezydencka bardziej utrudnia napisanie książki o Michelle Obama niż powinna. Podejrzewam, że w nowej prezydenckiej administracji my, prasa, będziemy mieli ciężki kawałek chleba.
Liza Mundy
Rozmowa z Lizą Mundy, autorką książki:
– Co skłoniło Panią do poświęcenia czasu na prowadzenie kwerendy a potem napisanie tak wnikliwej i wyważonej książki o Michelle Obama?
– Jestem autorką pewnej liczby wizerunków szeroko znanych kobiet ze świata polityki, które, jak się wydaje, spolaryzowały opinię publiczną (tak przy okazji: czy szeroko znani mężczyźni mogą się o to pokusić?), a Michelle zdecydowanie należy do tej kategorii. Zainteresowałam się nią również dlatego, że sama studiowałam w Princeton mniej więcej w tym samym czasie gdy ona I dobrze poznałam kulturę kampusu studenckiego, z którą ona sama się zetknęła. No a poza tym oczywiście Michelle jest przedstawicielką pokolenia kobiet zmagających się – tak jak wiele innych z naszej generacji – a zmagania te polegają na pogodzeniu urodzenia i wychowania dzieci z karierą, pracą, realizowaniem potencjału zawodowego; kobiety takie mają bardzo często mężów pracujących jeszcze ciężej niż one same. Powodowało mną jednak najbardziej poczucie jakby publicznej służby: moją powinnością jest – tak to sobie wyobrażałam – dać ludziom lepszy wgląd w życie Michelle Obama, w to, skąd pochodzi, w otoczenie, które ją ukształtowało, mam tu na myśli jej osobowość, charakter i światopogląd. Ostatecznie jest ona kimś nowym w życiu publicznym, dlatego też wiele osób jest nią w sposób autentyczny i uzasadniony naprawdę zaintersowanych.
– Czy Michelle Obama współpracowała z Panią przy pisaniu tej książki?
– Niezupełnie. Rozmawiałam z nią, z jej bratem Craigiem i z samym Barackiem Obamą latem 2007 roku, kiedy pisałam analizę fenomenu kariery politycznej tego ostatniego. Podczas tamtego wywiadu mówiła mi o swojej początkowej niechęci do polityki, o tym jak reagowała na karierę męża w Senacie w roku 2004, oraz jak przyjęła decyzję, jaką podjął w końcu roku 2006, żeby kandydować w wyborach prezydenckich. W ten oto sposób tamten wywiad okazał się dla mnie niezmiernie przydatny gdy pisałam tę książkę, co dotyczy również mojego wywiadu z Craigiem, który powiedział mi wiele o swojej rodzinie oraz jak wyglądało wejście do niej Baracka. Jednakże zimą roku 2008 w kampanii prezydenckiej zaczęto bardzo uważać na to, co pisze prasa oraz na kształtowanie przez media wizerunku żony kandydata. Miało to jednak swoją jasną strionę, mianowicie uwalniało dziennikarza z konieczności rozmawiania wciąż z tymi samymi kilkunastu osobami, z którymi przy takich okazjach zawsze przeprowadza się wywiady: z pewnymi wybranymi przyjaciółmi, współpracownikami, i tak dalej, zmuszając go do “wgłębienia się w temat” i dotarcia do osób, które nigdy wcześniej nie były wypytywane przez reporterów.
– Mamy chyba w nadmiarze przeciwstawnych wizerunków Michelle. Kim ona właściwie jest? Należącą do elity kobietą osiągającą lepsze wyniki od oczekiwanych? Rewolucjonistką swobodnie grającą kartą rasową? […]
– Jest z determinacją dążącą do celu ambitną osobą, która podziela wizję swojego męża dotyczacą zmian społecznych, i która jest gotowa do znacznych poświęceń jeśli chodzi o życie rodzinne, po to by ta wizja się urzeczywistniła. Wydaje mi się, że ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo ona jest ambitna.
– Jako potomkini czarnych niewolników, co takiego Michelle “wnosi jako wiano”, czego nie może wnieść Barack?
– Można rzec: klasyczną amerykańską opowieść. Jej przodkowie pochodzą z Południowej Karoliny, która była wielkim staniem niewolniczym; jej dziadek należał do Wielkiej Emigracji z Południa, które utraciło swój rolniczy charakter – wraz z milionami innych, jemu podobnych, osiedlił się na obszarze miejskim, w tym wypadku w Chicago. Część życia samej Michelle przypadła na okres zamieszek na tle rasowym w okresie jaki nastąpił tuż po przyznaniu Murzynom pełnych praw obywatelskich. Ona sama jest uosobieniem, czy też bohaterką takiej amerykańskiej opowieści, która nieczęsto się pojawia w amerykańskim życiu publicznym – co zresztą Michelle zawsze podkreśla.
– Jaki wpływ na życie Michelle wywarł jej ojciec?
– Należał do osób, których wpływ moralny na jej życie był arcygłęboki, wniósł do niego wiele ciepła, życzliwości; on sam dodawał córce odwagi i w trudnych chwilach podtrzymywał ją na duchu. Podobnie jak Marian – matka Michelle – rozumiał i doceniał wartość edukacji, dlatego też zawsze zachęcał swoje dzieci, żeby szły do przodu. Wraz z żoną stwarzał im też odpowiednie warunki do nauk i zapewniał życzliwe wsparcie. Trzeba pamiętać o tym, że Michelle i Craig wychowali się w otoczeniu, w którym trwała “ucieczka Białych”. Na pewno ich pierwsze wspomnienia z dzieciństwa dotyczyły wyprowadzających się z ich sąsiedztwa białych rodzin, a oni sami musieli bezsprzecznie dociekać przyczyn tego zjawiska. Rodzice rozmawiali z nimi, nalegając jednak, by nie zniechęcało ich to, co widzą i by nie upadali na duchu. Podobno Fraser Robinson był ponadto mężczyzną sympatycznym i życzliwym światu z dużym poczuciem humour – cóż, widać, że Michelle odziedziczyła po nim te cechy.
– Pisze Pani, że: “Krytycy, którzy przeczytali jej pracę magisterską z Princeton, utrzymują, iż Michelle jest Angelą Davies w letniej dizajnerskiej sukience na ramiączkach”, ale przecież przeczytała Pani tę kontrowersyjną pracę. Jaka jest prawda o jej treści?
– Powiedziłabym, iż jest to praca młodej kobiety, która za wszelką cenę pragnie zrozumieć, w jaki sposób studia w Princeton zmieniły ją samą, a także rozstrzygnąć swój konflikt wewnętrzny pomiędzy poczuciem zaangażowania sie w sprawy uboższej niż Biali społeczności afroamerykańskiej a swoim własnym pragnieniem, by osiągnąć sukces życiowy, żyć na przyzwoitym poziomie i czerpać korzyści z niektórych dóbr, z którymi ona sama wtedy się zetknęła. Jest to również praca – zaryzykuję takie twierdzenie – napisana przez młodą kobietę, która tęskni za swoją rodziną. No i która doświadczyła, bodaj nawet w niewielkim stopniu, lecz jednak, szoku kulturowego.
– Studiowała Pani w Princeton mniej więcej w tym samym czasie co Michelle. Czy poznałyście się wtedy?
– Nie. Byłam o trzy lata wyżej od niej, tak więc mieszkałyśmy tylko jednocześnie przez rok na kampusie. Poza tym jej specjalnością była socjologia, a moją filologia angielska.
– Michelle uczęszczała do w pełni zintegrowanego publicznego liceum w Chicago, do którego uczęszczało także wielu białych, a jednak, jak utrzymuje, rasizmu zaznała dopiero w Princeton. Czy może Pani – na podstawie własnych doświadczeń z tej uczelni – potwierdzić tę ocenę albo jej zaprzeczyć?
– O, jestem pewna, że Princeton było dla niej czymś krańcowo odmiennym od wszystkiego, czego doświadczyła wcześniej. W jej zintegrowanym liceum ciemnoskórzy uczniowie stanowili większość. Tamtejsi biali uczniowie dokonali wczśniej pewnego wyboru: myślę, że po prostu chcieli chodzić do zróżnicowanej pod względem rasowym szkoły. W Princeton sytuacja była zgoła odmienna. Lecz panujące tam podziały miały podłoże w równej mierze klasowe co rasowe.
– Czy Michelle była beneficjentką Akcji Afirmacyjnej, wspierającej grupy dyskryminowane?
– W Princeton – gdzie podczas formalności związanych z przyjmowaniem na studia brano pod uwagę wiele aspektów dotyczących pochodzenia kandydata – w zasadzie nikt nie znał powodów, które zadecydowały o przyjęciu, tak więc tego nie można wiedzieć. Była to w każdym wypadku wielka tajemnica, czy kogoś przyjęto ze względu wyłącznie na zasługi naukowe, sportowe, czy to, że jest się dzieckiem absolwenta (lub absolwentów), czy też ze względu na “preferencje geograficzne” (chodzi o to, czy pochodziło się z takiej części Ameryki, skąd nie zgłasza się zby wielu kandydatów) – czy też zadecydowała jakaś tajemna kombinacja wszystkich tych czynników. Wydaje się jednak, że Michelle otrzymała jakieś preferencje związane z kolorem skóry. Ona sama mówiła, że w liceum zajęła w klasie trzydziestą drugą lokatę. Tak się złożyło, że rozmawiałam z białą absolwentką z tej samej klasy, do której uczęszczała Michelle: ona sama zajęła siódmą lokatę a mimo to nie dostała się do żadnej z uczelni tworzących Ivy League, do których złożyła aplikacje.
– Oboje – Michelle i Barack – podjęli studia w Harvard Law School, gdzie on sam był pierwszym afroafrykańskim przewodniczaącym Law Review, lecz ona poświęciła całą swoją energię Legal Aid [systemowi pomocy prawnej dla najuboższych]. Co ów fakt mówi o niej i o nim?
– To, że Barack jest nawet bardziej ambitny niż ona! Myślę, że różnica pomiędzy tym jak każde z nich spędzało tam czas doprawdy wiele o nich mówi. Barack sięgał ku gwiazdom, zangażował się w wzniosłe intelektualne dyskusje, trenował też swoje umiejętności polityczne, zaś Michelle przebywała “na dole”, spotykając się z ubogimi i udzielając im pomocy prawnej w takich dziedzinach jak kwestie mieszkaniowe, władza rodzicielska – I tak dalej. Oczywiście, Barack zajmował się przez trzy lata praca organizacyjną w społecznościach, tak więc poznał doskonale sprawy przysparzające problemów osobom i rodzinom niemajętnym. Można chyba jednak zarykować twierdzenie, że Michelle miała zawsze lepszy kontakt z brutalna i przyziemną rzeczywistością ludzkiej egzystencji, o której wspominała w swoich wystąpieniach publicznych częściej niż on sam.
– Jakie jest Pani zdanie o tym, co utrzymują niektórzy, mianowicie że Michelle jest bardziej inteligentna niż Barack?
– Oboje są bystrzy i wysoce uzdolnieni. On sam wydaje się raczej introwertykiem, kimś oddanym książkom, a na dobitkę pracusiem politycznym; ona bardziej ceni coraz to nowe kontakty z ludźmi i ma naturę ekstrowertyczki. Myslę, że Michelle jest bardziej sugestywnym mówcą niż jej mąż, jest też w stopniu większym niż on “gawędziarką” i w swoje wystąpienia potrafi włożyć więcej teatralności.
– Głównym tematem Pani książki jest małżeństwo Michelle i Baracka Obamów, które staje twarzą w twarz z typowymi problemami par żyjących na widoku publicznym. Co spaja ich związek?
– W pewnej chwili Michelle pogodziła sie z tym, że jej mąż jest typem faceta, który zawsze bierze zbyt wiele na swoje barki; ona sama zawsze była tym kimś, kto ponosi większą odpowiedzialność za dom oraz dzieci – jako dodatek do swej własnej kariery zawodowej oraz wlasnego wkładu do kariery politycznej Baracka. Zorganizowaa sobie jakby grupę wsparcia złożoną z przyjaciół i krewnych, podjęła też szereg decyzji, jak powinno wyglądać jej życie, jak powinno przebiegać tak, by obojgu dostarczało satysfakcji. Myślę, że oboje łączy też ich oddanie kwestiom społecznym; oboje mają ogromne poczucie humouru, jak również sa wytrzymali i odporni psychicznie. Ponadto Barack ma taki typ osobowości, który pozwala mu na życie z kobietą o silnej woli i asertywną. Nazywa ją “szefową” [the Boss].