Najpierw 3 tygodnie nie miałam w czym chodzić po ulicy, bo wydawało mi się, że przecież to wszystko przyda mi się na wyjeździe, więc nie mogę tego brudzić. Bo musiałabym wyprać, a na pewno bym nie zdążyła. Więc znajomi przyzwyczaili się, że biegałam w grubych swetrach przy 20 stopniach, krótkich spodenkach, kapciach z pomponikami i różnokolorowymi skarpetkami.. Samo pakowanie nie było takie złe. Po 8 godzinach już miałam zapakowane trzy 50 litowe plecaki, dwa śpiwory (bo może się przemoczyć), walizkę dla 4 osobowej rodziny, i parę naście worków foliowych. Skończyło się tym, że przyszła mama i został jeden mały plecaczek.. przecież tam będzie łóżko (to po co ja brałam śpiwory? A tak dla szpanu ;), a temperatura nie będzie się wahać od minus 50 do plus 40, tylko będzie około 20. No i jadę sama na 2 tygodnie.. SAMA! To właśnie to! Nie ma rodziców, żadnej opieki, tylko moja koleżanka ze swoim chłopakiem. Cudo.. Mieliśmy zaopiekować się domem cioci koleżanki. Bułka z masłem.. dopiero potem dowiedziałam się, że jeszcze z kotem w worku… Od przystanku autobusowego trzeba było się potwornie wspinać na górę.. znaczy się jakieś 2 minuty, ale dla kogoś takiego jak ja, z miasta, taka górka pod kątem 10 stopni, to dużo, prawda?
Dotarłam do domu. Zostałam poszczuta psem.. co prawda to ogolona kuleczka 20 na 20 cm, ale zęby to to miało niezłe.. to to wabi się.. Bobek… To to ma kompanów.. 3 indyki, rybki w oczku, 2 kury, 2 duże króliki i 4 małe.. czy o czymś zapomniałam? No i masa insektów. Fajnie. Przecież to wakacje. Wszystko można przetrzymać. Rodzinka na większości ścian ma dewocjonalia, kalendarze z Papieżem, nagrody za 3 miejsce lub wyróżnienie za konkurs ogródkowy w owej wsi i był nawet dyplomik za zdrowe zęby. Na środku kuchni.. Ale wszystko można przetrzymać… Do sklepu jest ledwie 1,5 km. Do wsi, co udaje miasto ze 4, ale do bardziej jego cywilizowanej części ze 5, a do cywilizacji to się pewnie ze 3 dni wołami jedzie.
Są wakacje.
Obiecałam się nie denerwować… Od razu sterroryzowali mnie, że idziemy za kilka dni na Babią górę.. pytam czy jest tam kolejka. Niestety. Trzeba na nogach. Górka ma ledwie 1750 m. Na pocieszenie: będziemy wchodzić z 1000 m. Dostałam migreny…
Pogoda słoneczna, to idę się opalać. Wracam pogryziona w 20 miejscach przez mrówki, które musiałam zabijać kapciem. Minęło około 5 minut odkąd wyszłam. Użarł mnie jeszcze bąk krowi. Skąd wiem? Bo poczułam od niego… Mam spalone plecy. Od tego zabijania mrówków. No i ręka spuchła dwukrotnie od bączka. Jak ja nie znoszę insektów…
Czwartego dnia już pojawili się właściciele domu. Pochorowali się.. kolejne 11 dni spędzimy z nimi.. Obiecałam się nie denerwować.. ale nie było mowy o wściekłości…
Na Babią weszłam. A jak. Z 3 dniowym opóźnieniem, ale jestem. Najpierw się wykręcałam kacem, potem padało, a potem padało, ale niestety tylko rano, to popołudniu pojechaliśmy. Do kaca jeszcze wrócę.. w każdym razie lazłam. Najpierw były kamienie. I ostro do góry. I gorąco. Potem było łyso (polana znaczy się). No i wiało strasznie. A potem było łagodniej. Przez następne 7 wierchów, które zaliczaliśmy. „Za łoną górecką”… po 2 i tak przestałam wierzyć, po 4 przeklinałam idiotę co wymyślił łażenie po górach, a po 6 postanowiłam kupić sobie helikopter. Jak dotarłam, dotknęłam czubka, zrobiłam sobie zdjęcie i zeszłam. Bo się 12 stopni zrobiło. A potem padłam trupem za górą i zjadłam bułkę z jajkiem i konserwą turystyczną.. zapomnieliśmy zabrać noża. Ale od czego są brudne, spocone palce? 😉 W końcu tak się wkurzyłam, że wyprzedziłam wszystkich o 15 minut drogi. W życiu nie wiedziałam, że mogę mieć jeszcze tyle siły 😉 jestem bogiem.. wyobraź to sobie 😛
Potem był tylko kac.. przez parę dni… Jakimś cudem wzięli mnie drugi raz w góry (spokojnie! Drugi i ostatni). Jakby to ująć… byłam sprytniejsza.. Jako, że leźliśmy lasem, to kazałam im zbierać jagody, a sama zajęłam się grzybami. Znalazłam 3! Co prawda 2 były z mięskiem w środku, ale ważne, że aż tyle.. Wychodząc dowiedziałam się, że będziemy szli spacerkiem przez godzinę po asfalcie na górkę.. po 3 godzinach nadal nie dotarliśmy na szczyt zapierniczając ostro leśnym traktem.. w miarę upływu czasu stawałam się coraz bardziej cwana i na hasło za łoną góręcką wiedziałam, że jeszcze co najmniej 45 min trasy. W końcu doszliśmy na jakąś polanę, co szczytem się wydawała. Ale wiedziałam, że nas tylko w konia robią. I miałam rację.. Szczyt był znacznie dalej. Wracając miało być 45 min. Wracaliśmy 1,5h. Na łonej górecce były jeszcze 3km, a szliśmy 5.
Wniosek: górale to kawał drania..
Postanowiliśmy, znaczy my miastowi zrobić rewolucję..
Wniosek: górale to kawał drania..
kazali się zamknąć i dalej leźć pod górę, kiedy wracaliśmy… Potem był omlet.. Z wkładką mięsną z mojej nogi.. Znaczy się nie do końca, ale po kolei..
Rower, jak rower- za duży na mnie. Podczas hamowania lądowałam na ramie, a że nogami nie sięgałam ziemi, łatwo się domyślić, że miałam obite pewne delikatne miejsca. Czasami nawet było przyjemnie (mrrr..), ale hamowanie niestety nie należy do moich mocnych stron…
No a zdarzyło się tak, że musiałam jechać do sklepu po mąkę na omlet. Postanowiłam zbiec z naszej górki i potem wsiąść. To był mój błąd. ABSy mi się już tak zużyły, że nie potrafiłam zahmować, kiedy górka powoli się kończyła ostrym zakrętem. Krytyczność sytuacji powiększała kura, która postanowiła grzebać sobie w trawie dokładnie na wprost pędzącej mnie, na brzegu ów zakrętu. Cóż mi zostało? Czyż miałam narażać życie biednego, niewinnego stworzenia? Trzeba było hamować.. z braku czegokolwiek innego użyłam kolana. Aktualnie mam wyrwaną skórę do mięska 17 na 5.5 cm. Ale kura przeżyła! Rower też.. moja noga nie.. Godzina była już prawie 20. O tej porze na takiej wsi zamykają się WSZYSTKIE sklepy. Zdążyłam pocałować kraty w 2 z nich. Ale nie dawałam za wygraną! Omlet musiałam zrobić. Po trasie 5 km natrafiłam na otwarty sklep, zakupiłam co trzeba i wracając ujrzałam 3 km od domu otwarty sklep, którego nie zauważyłam wcześniej. Ale co tam. W końcu jazda na rowerze jest zdrowa.. tylko nie koniecznie z takim kolanem… To nie koniec omleta. Teraz trzeba było go usmażyć..
Spaliłam patelnię.. 3 dni domywaliśmy kuchnię po tym smrodzie spalenizny.. Ale były dobre 😉
Potem kroiłam ser.. Pociachałam pół blatu. Bo nie chciało mi się deseczki brać! Jak zaczęłam ciąć w powietrzu to przecięłam sobie palec. Postanowiono, że nie będę sobie sama gotować, ani innym. Dla dobra społecznego będą mnie żywić…
Wracając do kaca. Trzeba było coś wieczorami robić, no to się fajnie piło.. żubróweczka, kamikadze, czysta góralska i zwykła i słowacka i nie wiadomo jeszcze jaka (tylko nie ruska, bo po tej to dopiero odlot) no i piwko, jedno, drugie, trzecie itd.. do wódki zagrychy takie sobie tam kichy, no i fajnie było.
Gorzej o poranku koło 3 jak na obiad trzeba było wstać, bo jakoś obcy wychodził.. ale jak się zdążyło dobiec do łazienki, to potem nawet nie było tak tragicznie.. ET want home.. nasz obcy też.. a co..? 😛 Pozdrawiam naszych kosmicznych przyjaciół co fundowali nam niezły odlot..
Bywały również dni, kiedy już świrowałam. Zdarzyło się, że na pożegnanie pani w sklepie zapytałam czy mam mu już wpier** czy jeszcze nie. Chodziło oczywiście o mojego kolegę, ale pani chyba nie spodziewała się takiego txtu na jej dowiedzenia. Później biegałam z papierkiem z jajka niespodzianki i strzelałam do przejeżdżających samochodów. Cóż z tego, że ludzie się na mnie dziwnie gapili? Ważne, że zabawa była przednia 🙂
Zdarzało mi się przez przypadek czasem ubrać się w spódnicę.. efekty będą jak fotki dostanę.. (ci co mnie znają już umierają ze śmiechu… NIGDY w spódnicach nie chodzę, bo wyglądam w nich jak.. ‘beduin’)
Nawet okazało się, że mam w sobie coś ze źrebaka! Otóż wypuściwszy mnie nad rzekę moja koleżanka odkryła, że biegałam po wodzie niczym młody konik rozchlapując wodę i tarzając się jak idiotka.. Oczywiście w ubraniu, bo i po co miałam się rozbierać.. minął tydzień, butów nadal nie umiem domyć z glonów..
Zdarzało mi się ubierać również w kapelusik.. taki różowy.. tylko, że qmpela zrobiła mi jakiś ciekawy fryz.. takie cuś mi odstawało gdzieniegdzie no i kapelusik się nie mieścił, bo był tak ze 3 rozmiary za mały.. to kiedy go założyłam.. troszkę.. ale tylko troszeczkę.. odstawał.
To już wiecie co jadłam, piłam, jak się ubierałam, co robiłam.. Ale nie tylko mnie zdarzały się wpadki.. (pocieszające)
Co może wyjść z mielenia ziemniaków, łyżeczki i maszynki do mielenia? Zmielona łyżeczka.. Koleżanka postanowiła zrobić nam knedle ze śliwkami (pycha!). Zaczęła mielić ziemniaki, ale nie było popychaczki, to przepychała łyżeczką.. aż ją wkręciła do środka, wygięła ją, złamała kawałek maszynki i groziły nam otręby z żelaza. Ale na szczęście opanowaliśmy sytuację i z drobnym 2 godzinnym opóźnieniem zjedliśmy obiadek.
A na pożegnanie było 37 stopni.. ale wieczorem pogoda się popsuła i spadło do 19, bo przez godzinę walił grad wielkości piłek do tenisa, a twardych jak kamienie. Wywaliło okno, zabiło kurę sąsiadom (więc może tamta też była przeznaczona na wieczny odpoczynek? No ta od nogi…kto ją tam wie), pokładło trawy i zboża, więc w obliczu klęski żywiołowej zabraliśmy się i wróciliśmy do domu..
Obiecaliśmy przyjechać za rok..
Usłyszeliśmy, że nie ma ich od maja do października, bo takich katastrof jak nas już nie chcą…
PS oczywiście troszkę przejaskrawiłam, ale opisane wydarzenia naprawdę miały miejsce.. nie ma to jak wakacje, no nie? 😉