Zośka – 1923
 
   Nie ma żadnego jej zdjęcia z dzieciństwa. Fotograf słono kosztował – szło się do niego tylko od wielkiego dzwonu. Rodziców nie było stać na takie fanaberie. Jedyny szewc w miasteczku razem z Zośką miał bowiem aż pięć córek i do kompletu pięciu synów.
   W tak licznej rodzinie dziewczyna nie miała zbyt wielu szans na edukację. Musiała poprzestać na paru klasach szkoły powszechnej, dzieląc się z siostrami ubraniem i butami. Na szczęście była trzecią córką, więc spódnice i bluzki docierały do niej nie całkiem jeszcze przetarte. Najgorzej miała Franka, piąta i najmłodsza, która chyba nigdy nie dostała żadnej nowej rzeczy.
   Z jedzeniem też różnie bywało. Na stół wjeżdżała przeważnie micha żuru z ziemniakami, albo z pajdą chleba. Kto się dopchał, ten jadł.
   Nastoletnia Zośka jest śliczną dziewczyną o równych białych zębach i przyciągającym uwagę delikatnym uśmiechu. Ma gęste, lekko falujące włosy i nosi bluzkę z trzema kokardkami pod szyją. Tak wygląda na  zdjęciu zrobionym jeszcze przed wojną.
  Pod koniec wojny wychodzi za mąż za Tadeusza o wyglądzie przedwojennego amanta. Po ślubie rodzi mu troje dzieci – Anulkę już we wrześniu 1945, rok później Adelkę, a po dziesięciu latach wymarzonego synka Andrzejka. Jak większość narodu sądziła pewnie, że „co chłop to chłop”. Andrzejek był zresztą jej jedynym dzieckiem, które poszło na studia „w mieście wojewódzkim Łodzi”.
   Zośka całe życie ciężko pracowała, najpierw oczywiście tylko w domu. Gotowanie, sprzątanie, pranie. To ostatnie było chyba najgorsze – wodę do balii trzeba było nosić ze studni na podwórzu, a od tarcia bielizny na metalowej tarze bolały ją ręce. Pierwszą pralkę kupili dopiero na początku lat sześćdziesiątych. Co za luksus – wirnikowa „Frania” miała nawet wyżymaczkę na korbkę!
   Gdy dzieciaki poszły na swoje zaczęła dorabiać poza domem. Po wojnie skończyła kurs bukieciarstwa i pomagała w kwiaciarniach. Chciała nawet otworzyć własną, miała przecież jeszcze ten kawałek gruntu po rodzicach. Ale gdzie tam! Tadeusz kazał jej pilnować własnego obejścia, dając jej wyraźnie do zrozumienia, że świetnie sobie poradzą bez tych jej marnych paru groszy. Nie po to wychodziła za mąż, prawda?
   Pan domu po powrocie z pracy ograniczał się do spożywania podstawionych mu pod nos posiłków. Najedzony, zatapiał się w gazecie lub włączał ogromne radio w drewnianym pudle z szerokimi kremowymi klawiszami.
   Kiedyś w Wigilię pojawił się w domu w porze wieczerzy z paroma kolegami, wszyscy w wesołym stanie upojenia alkoholowego. Zośka nie była wtedy zachwycona, ale chłop jak to chłop – napić się musi. Dobrze, że nie bił. Dzieciakom się niekiedy obrywało, bo wiadomo – w dupę trzasnąć trzeba, żeby się ich głupoty nie trzymały.
   Tradycyjne i porządne życie Zośki – dom, dzieci, praca, kościół, cmentarz – zakończyło się nagle w wieku siedemdziesięciu trzech lat. Myła okno przed Wielkanocą i osłabione wcześniejszą operacją serce nie wytrzymało takiego wysiłku. Zawieziono ją nawet do Zabrza, do profesora Religi, ale było już za późno. Tak bywa.
   Majka miała spędzić te święta u babci. Umówiły się już telefonicznie. Zośka cieszyła się, że po dłuższej przerwie zobaczy ukochaną pierworodną wnuczkę, która świeżo wróciła z  ponad rocznego kontraktu zagranicą.
   Nie zdążyła. Nie zdążyły obie…
   Na pogrzebie Zośki pojawiły się córki z rodzinami, dalsi krewni  i tłumy miejscowej ludności. Była powszechnie szanowaną obywatelką. Taką, która idąc ulicą co krok spotyka znajomych i dla każdego ma dobre słowo.
   Andrzejek nie dojechał, bo jeszcze w stanie wojennym wyemigrował do Ameryki. Zjawił się na grobie matki po raz pierwszy dopiero piętnaście lat później.
   Majka miała nadzieję, że babcia Zosia w zaświatach jakoś się o tym dowiedziała. Bardzo kochała syna i zawsze na niego czekała.
 
Anulka – 1945
 
   Anulka od początku żyła w innym wymiarze. Możliwe, że część jej duszy, ta praktyczna, została gdzieś w poprzednim wcieleniu i nigdy nie dotarła do obecnego.
  W szkole nie mogła się odnaleźć. Nosiła okulary, więc dzieciaki przezywały ją „okularnicą”.
Nawiedzona marzycielka zrezygnowała z liceum ogólnokształcącego już w pierwszej klasie z powodu gnębiącej ją niesympatycznej nauczycielki, żywiącej odwieczne urazy do całej rodziny.
  Miała zdolności plastyczne, ale kto by tam wydawał pieniądze na takie fanaberie. Liceum plastyczne było w zupełnie innej miejscowości, a „dziewuchę samą do internatu posłać to jak nic na psy zejdzie”. I kto by tam grosza nastarczył?
   Może zresztą samej Anulce niezbyt na tej szkole zależało? Może nie miała dostatecznej siły przebicia, by dopominać się o swoje prawa?  A może zwyczajnie i po prostu jej się nie chciało? Pytana o to zazwyczaj odpowiada wymijająco.
   Wylądowała w końcu w zawodówce krawieckiej, a potem poszła do pracy.
   Mając dwadzieścia jeden lat wychodzi za mąż za Bolka – pierwszego, w którym się zakochała. Bała się, że zostanie starą panną, a to przecież najgorsza rzecz, jaka się może przydarzyć. Stara panna z czasem dziadzieje i wszyscy o niej plotkują. Albo gdy, nie daj Boże, przekroczy trzydziestkę, rodzina na gwałt szuka jej kawalera, jeszcze starszego i bardziej zdziadziałego niż ona sama. Za to zyskuje się status mężatki. Coś za coś, jak to się mówi.
   Po kilku latach przeprowadzają się na Śląsk za lepiej płatną pracą i samodzielnym mieszkaniem. Jej małżeństwo szybko okazuje się całkowitą pomyłką – jest tylko wspólną egzystencją na czterdziestu pięciu metrach kwadratowych blokowego M-4 w atmosferze wzajemnej nienawiści i oskarżeń. Z okazjonalnym seksem w rzadkich chwilach ocieplenia kontaktów. Rozwód byłby całkowitą klęską w porządnej rodzinie. Tak uważała Zośka wciskając swej nieporadnej Anulce parę groszy w rękę, gdy ta odwiedzała ją latem z dziećmi. – A kobita swoje wycierpieć musi – dodawała.
   Teściowa Anulki wyjątkowo podzielała opinię matki swej „wyrodnej” synowej. Na sam dźwięk słowa „rozwód” od razu dostawała zawału albo przynajmniej spazmatycznych palpitacji. Tym bardziej, że Bolek, żeniąc się z Anulką popełnił, biedaczysko, oczywisty mezalians, czego nie omieszkała dawać synowej do zrozumienia przy każdej wizycie. A raczej wizytacji, jak z przekąsem mawiała Anulka.
  W rok po ślubie, jak Pan Bóg przykazał, urodziła swoje pierwsze dziecko, Majkę.  Cztery lata później pojawił się Mariuszek, a po dwunastu latach przydarzyła im się mała wpadka – kolejny synek.
  Pawełek był zresztą jedynym dzieckiem Anulki, które spędziło z nią pierwsze trzy lata życia. Na początku mały dużo chorował, więc podjęła trudną decyzję (zostali z jedną pensją!) i poszła na urlop wychowawczy. Dziecku wyszło to w sumie na zdrowie, w przeciwieństwie do jego mamy, która już po paru miesiącach miała ochotę zawiesić sobie na szyi tabliczkę z napisem „Wezmę każdą robotę, nawet kopanie dołów, byle wśród ludzi”.
   Gdy tylko Pawełek poszedł do przedszkola znalazła sobie pracę na pół etatu w pobliżu domu, a potem wróciła do swojej dawnej pracy sprzed urlopu. Przepracowała tam jeszcze kilkanaście lat. Odchodząc na emeryturę jako zasłużony pracownik instytucji państwowej dostała w ramach odprawy trochę akcji swojej firmy. Sprzedała je natychmiast, a pieniądze wydała na parę nowych mebli, ciuchy i spłatę długów Mariusza.
   Dziś życie Anulki to różne fajne książki, gazety oraz spotkania z sąsiadkami i koleżankami. Poważne problemy zdrowotne – nigdy o siebie specjalnie nie dbała – nie pozwalają jej na dalsze wyjazdy. Jak miała zresztą dbać – praca na zmiany, a w domu trójka dzieci i mąż, którego częściej nie było niż był. Pomimo szwankującego zdrowia to chyba najszczęśliwszy okres w jej życiu. Wreszcie ma czas dla siebie. Zaczyna rozwijać swoje zainteresowania plastyczne. Wypróbowuje nowe techniki rysunkowe, robi obrazki dla dzieci i wnuków.
  Nadal walczy ze swoimi kompleksami z dzieciństwa, chociaż dziś potrafi już częściej postawić na swoim. Dlatego ze średnim synem nie utrzymuje kontaktów – za dużo nerwów i pieniędzy ją to kosztowało. Czasem tylko Bolek przywozi do nich jego córeczkę, małą Monisię. Co zresztą dzieciak jest winny? Nie będzie przecież odpowiadać za przekręty swojego ojca. A mała Monisia to przecież cała Majka, gdy była mała. Anulka usiłowała dać wnuczce ciepło i czas, których nie miała dla córki.
   Ostatnio zresztą znów została babcią – Pawełkowi też urodziła się dziewczynka, kolejna śliczna i kochana wnusia. Zdrowie już co prawda nie to, ale wiadomo, u babci zawsze mogą maleństwo zostawić. Do kina niech sobie młodzi pójdą, a nie tylko ta praca i praca…
   Majka rzadko odwiedza Anulkę. Dzieli je sporo kilometrów i wiele zbędnych słów, choć dziś obie umiejętnie skrywają wzajemne urazy. Ostatnia Wigilia była przecież zupełnie udana. Poza tym – nikt nie jest doskonały, prawda?
  
Majka – 1967

 
   Urodziła się łysa jak kolano, co od razu od Anulki usłyszała. Ktoś, kogo ciągle krytykowano, zadba o to, by dalej przekazać pałeczkę. Jej brak apetytu zawsze był tematem rodzinnych narzekań. Dzieciak był zdecydowanie za chudy. Taki niejadek po prostu, co to jak nie będzie jadł, to nie urośnie, a mamusia będzie smutna… A przecież ładne dziecko w Polsce Ludowej musiało być dobrze odżywione. Im tłustsze, tym lepsze. Wzorzec socjalistycznego dobrobytu.
   Majka od razu zrozumiała, że żyje po to, by zadowalać rodziców i starszych. Dzieci i ryby głosu nie mają. A poza tym dziewczynki muszą być grzeczne i nie przeszkadzać innym, nie kłócić się, nie pyskować, nie brudzić sukienki. Trzeba mówić dzień dobry i kłaniać się ładnym dygnięciem z obowiązkową nóżką do tyłu.
   Dużo czasu spędzała u babci Zośki, zwłaszcza gdy jej rodzice wyjechali na Śląsk. Potem w podstawówce przyjeżdżała na  prawie całe wakacje. Zośka była dla niej właściwie bardziej matką niż Anulka. Gotowała jej pyszną pomidorową, którą Majka uwielbiała. Piekła też ciasta i robiła różne inne smakołyki. Zapewnienie ukochanej wnuczce najlepszego jedzenia, na jakie mogła sobie pozwolić było dla Zośki szczytem szczęścia. Być może o tym właśnie marzyła niedojadając w dzieciństwie i głodując w czasie wojny? Zawsze była przecież bardzo szczupła, każdy dzień rozpoczynając od wypalenia obowiązkowego „sporta”.
   Majka, gdy już nauczyła się porządnie chodzić, sama jej po te „sporty” biegała. Kiosk stał tuż obok bloku, w którym mieszkała babcia.
 
   Kiedyś, już po przeprowadzce na Śląsk, Anulka spiesząc się do pracy wlała Majce grubym sznurem od bielizny. Dzieciak tuż przed wyjściem z domu rozebrał się do rosołu! No, wkurzyła się po prostu! A tu jeszcze małą do przedszkola i na autobus zdążyć…
   Majka dobrze zapamiętała długotrwały i piekący ból, przerażenie i poczucie całkowitej bezradności. Od tamtej chwili nie potrafiła naprawdę pokochać swojej matki.  A potem mogła jej już tylko współczuć.
   Anulka nigdy zresztą nie okazywała, że cieszą ją Majki osiągnięcia – zdana matura, egzamin na trudne studia, obrona pracy magisterskiej, wakacyjne staże w dobrych firmach.
   – Ciągle tylko zamykasz się w tym swoim pokoju, jakby ta nauka była najważniejsza. Matce byś pomogła! Marzenka od Kowalskiej, nie dość, że do technikum chodzi, to jeszcze drzwi i okna pomyje… – zrzędziła przy każdej okazji.
   Za to Zośka zawsze była z Majki dumna. Szczegółowo wypytywała wnuczkę o postępy w szkole i na studiach. Maja uwielbiała wszelkie rozmowy z babcią, tym bardziej że Zośka radziła się wnuczki także w sprawach książek do czytania. Spokojna lektura była dla niej nieoczekiwanym luksusem, który odkryła, gdy wnuki już porosły i mogła trochę czasu poświęcić samej sobie.
   Majka nieraz zastanawiała się, czy dla jej matki miał jakieś znaczenie fakt, że przez całe liceum opiekowała się Pawełkiem. Prawie codziennie po szkole brała go na spacery. Wtedy Anulka mogła chwilę odpocząć i w spokoju zająć się obiadem czy innymi sprawami. Dla Majki, prowadzącej dziś własną firmę przy dwójce dzieci, cenna była każda godzina, którą mogła spędzić sama ze sobą, nawet w pracy.
 
   Firmę handlową założyła po powrocie z pierwszego stażu, a rok wcześniej wyszła za mąż za Adama, studenta z sąsiedniej uczelni poznanego przypadkiem w klubie turystycznym. Zakochała się w jego oczach i tak już zostało. Oprócz łączącego ich uczucia byli też dobrymi przyjaciółmi. Tę przyjaźń z czasem nauczyła się cenić bardziej nawet niż miłość.
   Tuż po trzydziestce urodziła Artura, a później Emilkę. Mąż już po Arturku przejął niemal cały ciężar prowadzenia biznesu. Majka pomagała, gdy tylko mogła, a dziećmi zajmowała się wtedy nieoceniona babcia Stasia, mama Adama.
   Nie było łatwo – praca, wszechogarniające zmęczenie, codzienna rutyna i koordynacja wszystkich zajęć… Normalne, że wybuchały kłótnie, a czasem wręcz eleganckie „karczemne awantury”. Ale przynajmniej atmosfera się oczyszczała, a sytuację prędzej czy później jakoś udawało się opanować.
   Na domiar złego do tej pory Majka żyła z bolesną świadomością, że nie znalazła jeszcze w życiu tego, co naprawdę ją interesuje. Swojej pasji.
   Po urodzeniu Emilki wszystko zaczęło zmieniać się na lepsze. Poczuła w sobie ogromny przypływ energii. Synek był już czymś wspaniałym, ale mała śliczna córeczka wyzwoliła w niej to, co najlepsze.
   Powoli i nieśmiało zaczęła dostrzegać małe światełko w tunelu. Na razie nie było to nic ambitnego, kilka ilustracji  i reklam do lokalnej gazety. Przy rysowaniu czas po prostu przelatywał jej błyskawicznie. Cały dzień czekała na chwilę, gdy położy dzieci spać. Wtedy wreszcie mogła wziąć do ręki ołówek albo usiąść przy komputerze.
   Anulka odwiedziła ją może wszystkiego trzy razy. Cierpiała na wiele różnych chorób. Nie było jej przy Majce po urodzeniu żadnego z wnucząt. Majka całą sobą tęskniła za wsparciem ze strony matki. Dziś starała się przejść do porządku dziennego nad faktem, że go nie dostała. Powoli zaczynała do niej docierać prosta prawda, że nie powinna mieć żadnych oczekiwań wobec kogoś, kto sam przeszedł przez życie po najmniejszej linii oporu. Anulka nie miała w sobie więcej siły niż kwiatek w doniczce. Czy można mieć pretensje do rośliny?
   Poza tym, życie Majki było życiem Majki. Przynajmniej odkąd sama zaczęła podejmować własne decyzje. Nie chciała już roztrząsać tego, na co nie miała wpływu. Jest jak jest. Wolała skupić się na tym, co zależało od niej.
 
Emilka – 2005
 
   Urodziła się po trudnej, zagrożonej ciąży. Majka musiała dużo leżeć, co dla kogoś tak energicznego jak ona nie było zbyt łatwe. W międzyczasie trzy razy lądowała w szpitalu. Za pierwszym razem, sądząc, że już roni, nie mogła opanować płaczu, dzwoniąc do lekarza. Krwawy ochłap znienacka pojawił się w toalecie, akurat gdy była sama w domu. Nie chciała stracić maleństwa, które miało być dziewczynką. Dziewczynką!!!
   Kiedyś słyszała, gdy pewna kobieta w ciąży na pytanie: – „Co pani woli, chłopczyka czy dziewczynkę?” odpowiedziała „Oczywiście, że chłopczyka. Po co rodzić sobie wroga?” Majka nie mogła tego zrozumieć. Chciała mieć córeczkę, chociażby po to, by dać jej prawdziwe matczyne ciepło.
   Już w czasie ciąży, pamiętając o starym przysłowiu, że córka zabiera matce urodę, powtarzała sobie w myślach: „Weź ile chcesz, weź ile potrzebujesz”.  Chciała, by córeczka poczuła przez skórę jej pozytywne nastawienie. Być może tak rekompensowała jej początkowy stres, gdy trwające właśnie kłopoty finansowe przerwała wiadomość o ciąży. Oblali dobrą nowinę naprędce kupionym szampanem, ale Majka nie wiedziała jak sobie z tym wszystkim poradzą. Postanowiła zaufać, że jakoś będzie…
   Emilka przyszła na świat w 37 tygodniu. Miała długie czarne włoski i była po prostu cudowna. Okazała się wesołym i rezolutnym stworzonkiem z ciągle uśmiechniętym pyszczkiem. Od początku wiedziała, czego chce. Majka zamierzała jeszcze trochę pokarmić ją piersią, mimo że mała skończyła już roczek i właściwie potrafiła jeść łyżeczką. To były ich ostatnie magiczne chwile. Rozumiała, że całe ciepło wzajemnej bliskości magazynuje się w pamięci małej córeczki, i że w przyszłości będzie tylko procentować. Chciała zapewnić jej solidne podstawy pod poczucie własnej wartości, z którego Emilka będzie korzystać przez resztę życia.
   To najlepsze, co mogła dać światu – szczęśliwą, mądrą, pewną siebie i radosną kobietę. Dla Majki jasne było, że tylko wtedy Emilka będzie otwarta na potrzeby innych, nie ignorując przy tym samej siebie. Miała tę świadomość patrząc wstecz na przeżycia swych poprzedniczek, Zośki i Anulki. Życie każdej z „córeczek” w jej rodzinie zlewało się w jedną długą drogę z życiem następnej, zupełnie jakby łączyła je niewidzialna nić wspólnej energii. Były etapami w ciągłym rozwoju  – z całym bagażem dobrych i złych chwil. Najwyraźniej każde doświadczenie było potrzebne. Tylko że niekiedy dostrzegało się to dopiero z perspektywy czasu.   
   Majka czuła wyraźnie, że jej zadaniem jest wspierać tę nową małą osóbkę, która właśnie nauczyła się chodzić. Na razie mogła ją dużo przytulać i baraszkować z nią na dywanie, co obie uwielbiały. Bawić się, spacerować, rozmawiać, czytać. Po prostu mądrze kochać. A  w przyszłości nauczyć się jej słuchać, doradzać, nie narzucać, akceptować jej inność, odrębność i wybory.  
  Czuła na sobie ciężar odpowiedzialności za Emilkę, ale wiedziała, że da sobie radę. Nie mogła już zmienić zbytnio swoich relacji z matką, za to miała wpływ na przyszłe więzi z córeczką. Przepełniał ją optymizm i wiara, że będzie dobrze. Emilka była przecież prawnuczką Zośki.
  Niedawno okazało się zresztą, że wszystkie trzy małe dziewczynki w ich rodzinie dostały drugie imię po prababci. Wnuki się nie umawiały. Po prostu tak miało być. „Zofia”  to przecież zupełnie wyjątkowe imię. Po grecku oznacza mądrość i wiedzę. Wspaniała wróżba na przyszłość.
 
   A Zośka, siedząc sobie wygodnie na jakiejś chmurce, uśmiecha się zapewne pod nosem, zadowolona, że wciąż uczestniczy w życiu rodziny.
  I nadal trzyma rękę na pulsie.
  Majka w myślach też posłała babci szeroki uśmiech. Choć Zośka pewnie i tak dostrzegła te łzy w oczach wnuczki. Ze wzruszenia…
  
   Płomień znicza zamigotał wesoło, jakby w odpowiedzi na jej myśli. Poczuła wszechogarniający spokój. I nieoczekiwaną radość. Od tego siedzenia trochę zmarzły jej nogi, ale to przecież zupełny drobiazg.  Wszystko było w porządku.  Tak właśnie miało być.                                          

Katarzyna Anna Weiss ©

© – copyright – Prawa autorskie do w/w artykuł publikowanego w portalu są własnością p. Katarzyny Anny Weiss. Kopiowanie artykułu na inne strony internetowe wymaga uzyskania odpowiedniej zgody właściciela praw autorskich.