Gra w kapsle czyli autolustracja dziecka PRL-u (fragment 2)

 
   To mój pierwszy sensowny egzamin –  dzięki niemu dostaję się do naprawdę dobrej klasy.  Panie egzaminatorki są wyraźnie zachwycone moim zdawaniem na dużym luzie, a na dodatek powalam je informacją, że mój drugi, świeżo urodzony braciszek „is three weeks old”1. Yeah!
   
   Całą bliższą i dalszą rodzinę oraz znajomych zaangażowano w zdobywanie wyprawki dla braciszka. Na kartę ciążową mamy przysługiwały ściśle wyliczone towary do nabycia w ściśle określonych sklepach. W skład wchodziły na pewno pieluchy tetrowe i dwie butelki na mleko z grubego szkła, parę sztuk kaftaników i śpioszków i być może jeszcze kilka innych rzeczy, jednak o wiele za mało jak na potrzeby przetwarzającego duże ilości pokarmu maluszka. Nie było pieluch jednorazowych!!! Do tetrowych wkładało się równo przycięty kawał folii (dobrze pasowało przecięte na pół foliowe opakowanie po wacie – to z zielonym nadrukiem), żeby nie przesiąkały na ubranko. Niestety, w zasadzie i tak w większości wypadków przesiąkały. Do prania pieluch służyły ekologiczne płatki mydlane albo proszek dla dzieci o wesołej nazwie „Cypisek”.2
 
   O bawełnianych płatkach kosmetycznych i nawilżanych chusteczkach do pupy nikomu w Polsce Ludowej nawet się nie śniło. Do zabiegów kosmetycznych, w tym mycia  niemowlęcych pup,  używano namoczonej waty. Korzystano z niej także zamiast ciągle nieobecnych w polskich sklepach i aptekach podpasek (na rynku sporadycznie pojawiał się jeden jedyny rodzaj firmy Bella, w tamtych czasach bez żadnych „fanaberii” takich jak skrzydełka czy siateczki utrzymujące wilgoć z dala od powierzchni), więc dostawa do apteki lub kiosku ruchu w mgnieniu oka tworzyła ogromną kolejkę. Czujny naród miał nosa – stał samochód dostawczy, znaczy coś rzucili. Zaprawione w bojach o artykuły codziennego użytku „kolejkowiczki” patrzyły sprzedającej na ręce domagając się wydawania po jednej paczce na osobę, żeby dla wszystkich starczyło, co jednak rzadko się zdarzało. 
 
   Z braku waty używano także ligniny, która chyba jakoś częściej była dostępna i mam wrażenie, że sprzedawano ją po dwie (niewielkie) rolki na łebka. Zdobytą paczkę waty niosło się do domu z triumfem na twarzy, i nie było osoby, która przechodząc obok nie spytała: „Gdzie rzucili watę? A jest jeszcze?” W przypadku odpowiedzi twierdzącej osoba pytająca leciała z rozwianym włosem do miejsca sprzedaży, w nadziei (często płonnej, niestety) że się załapie. W mniej optymistycznej wersji informacja brzmiała: „Ale już się kończy”. Pytający przeważnie i tak leciał – w końcu nadzieja umiera ostatnia.
 
   Podobnie było z dostawami papieru toaletowego, sprzedawanego w postaci szarych rolek nawleczonych na sznurek. Jak już wcześniej wspominałam, był to wyjątkowej urody i jakości produkt ekologiczny z makulatury. W rolce zdarzały się nawet gorzej przetworzone kawałki gazetowego papieru z drukiem. W przypływie dobroci personelu sklepu lub po prostu większej dostawy zdarzało się, że sprzedawali po dwa sznury papieru na łebka. Radosny nabywca wracał zatem do domu ze zwojami towaru na każdym ramieniu stając się przedmiotem zawiści mijających go mniej szczęśliwych współobywateli.
 
   Zastanawiam się, skąd te braki wynikały. Czyżby cały nasz papier Polska wysyłała w ramach bratniej współpracy do innych krajów RWPG3? Czy też problem brał się z wadliwej dystrybucji? Zakłady pracowały podobno pełną parą, lud pracujący dawał z siebie nawet do dwustu albo trzystu procent normy(!), zdjęcia przodowników pracy wisiały na tablicach w ozdobnych ramkach, tylko produkt końcowy był niewidoczny na macierzystym rynku.
 
   Niewidoczny był także we wszelkich toaletach publicznych. Jeśli obywatel musiał się już do takiego przybytku udać, to obowiązkowo z własną porcją papieru albo chusteczek higienicznych. Niektóre co bardziej ekskluzywne klozety oferowały niekiedy prasę krajową elegancko pociętą w kwadraty przez dyżurną „babcię klozetową”4. Kwadraty takie bywały następnie nadziewane na drucik albo gwóźdź i zawieszane w kabince toaletowej. Do tych celów szczególnie dobrze nadawała się „Trybuna Robotnicza” albo „Trybuna Ludu”, ze wszystkich możliwych względów. Satysfakcja z wycierania tyłka aktualnymi rozporządzeniami władzy to może niewiele, ale zawsze coś, zwłaszcza gdy żyło się w kryzysie, z niewieloma powodami do radości.
 
   W nieco późniejszym okresie dogorywającej komuny „babcie klozetowe” wydzielały na wejściu po małym odcinku papieru, za to za dodatkową opłatą klient mógł sobie zakupić podwójną porcję. To się nazywa postęp!
 
   Zanim jednak doszliśmy do szaleństw w postaci podwójnej porcji papieru toaletowego młodzież musiała jakoś dawać upust emocjom. Było to najczęściej możliwe dzięki muzyce. Prawie każdy miał w domu małego kasetowego „Grundiga”, z radiem lub bez, czy inny sprzęt grający porównywalnej klasy. Muzyki słuchało się nałogowo. A jak „starzy” puścili, to jechało się do Jarocina. (…)
 
Fragmenty książki „Gra w kapsle czyli autolustracja dziecka PRL-u”
Autor: Katarzyna Anna Weiss
Wydawnictwo:
  Vesper
Patronat Medialny: ekobiety.pl
Premiera książki 7 marca 2008, sprzedaż przedpremierowa od 1 marca na www.dzieckoPRL-u.pl