Czy warto było Cię znać, czy było warto Cię kochać czy… warto było zostawić po Tobie ślad wewnątrz siebie – samobójczo naznaczyć się niezmywalnym znamieniem?
Za tylko odrobinę miejsca w Twoim rozmarzonym spojrzeniu. Za jedynie ciepły zapach Twojej skóry i włosów, za tylko jeden ostatni haust powietrza którym mogliśmy oddychać razem.
Za jedną, małą chwilę w kąciku Twojego życia, która dla Ciebie znaczyła tak wiele…
 
Dziś z  naszej wielkiej miłości zostały dziś tylko słowa, wiersze i niechciane pocałunki a moje sumienie prosi mnie samą o rozgrzeszenie. Nie żałuję żadnej z naszych chwil więc proszę… wybacz.
 
Byłeś niczym woda, jak niezmierzone, nieprzebyte morskie otmęty słonych głębin. Nigdy nie potrafiłam odgadnąć jaka dziś panuje w Tobie pogoda.
Czasem, kiedy świeciło słońce wydawałeś się być lustrem mej samej. Spokojny i cichy, rozpościerający nade mną niewidzialny płaszcz ciepła, pancerny bardziej niż centymetry stalowych płyt najpotężniejszych nadmorskich twierdz.
Rozkołysany ciszą wydawałeś się być moim wnętrzem – mną samą. Moje myśli były jedną z tych długich fal dobijającą do piaszczystych plaż egzotycznych wysp własnych marzeń i najskrytszych pragnień, by zaraz potem następną falą była Twoja myśl.
Będąc z Tobą czułam się tak, jakbym stała na progu jakiejś wielkiej tajemnicy, której nigdy nie poznałabym… gdyby nie Ty. Sekretem była nasza miłość.
 
Czasem pozwalałeś mi ponieść się wraz z Twoim wiatrem bym mogła poczuć jak naprawdę smakuje dzikość życia.
Mogłam szybować jak ptak nieświadoma niebezpieczeństw i tego, że czuwasz nad nami niczym kotka przy śpiących kociętach gotowa każdemu wydrapać oczy i zginąć sama w każdej z tragicznych chwil. Pozwalałeś bym czuła się jedyną kobietą na ziemi – Ewą, która nie baczy na swój straszny grzech bo chce być tylko ze swoim Adamem.
W tych chwilach, kiedy Twoje fale były wyraźne, naszkicowane precyzyjnie niczym skalpelem chirurga usuwającego złośliwy nowotwór z oka, czułam się naprawdę sobą. To było coś co teraz nazwać mogę pełnią życia. Nigdy wcześniej i nigdy później nie poczułam tylu zapachów, tylu smaków i tylu kolorów jednoczenie.
 
To wtedy zrozumiałem też, że moje życie składa się z drobnych molekuł czasu, różnokolorowych, błyszczących i gładkich, które nieustannie wibrują, ruszają się i wciąż nie potrafią się zatrzymać. Pozwoliłeś bym zrozumiała, że właśnie dla tych mikroskopijnych cząsteczek warto żyć.
Szepnąłeś mi, że tylko one są ważne – tylko one stanowią sedno człowieczego bytu. Dzięki temu wiem, jak smakuje sok życia i nektar przetrwania, czyniący nas nieśmiertelnymi. Właśnie dlatego będąc z Tobą nigdy nie czułam swoich ran, nawet jeśli spadałam korkociągiem w przepaść z płonącymi żywym ogniem skrzydłami nie wiedząc gdzie jest dno. Myślałam, że ominie mnie to całe zło… bo przy Tobie byłam aniołem.
Teraz, kiedy jestem uwięziona w matni mojego grzechu rozumiem, że dla mnie sednem człowieczego bytu byłeś, jesteś i będziesz Ty.
 

Nie rozumiałam jak bardzo głębokie może być Twoje wnętrze, jak bardzo odległymi antypodami dla Ciebie może być moje uczucie. Nie rozumiałam, że dla Ciebie przyjaźń jest miłością, miłość przyjaźnią a uczucia te są w Tobie niczym Yin i Yang w idealnej równowadze, którą swą obecnością zburzyłam. Kiedy bowiem na Twojej powierzchni było ciepło i radośnie pod powierzchnią Twych poskręcanych uczuć kłębiły się kilometry wnętrza wypełnione otmętami wody, o rożnej barwie, temperaturze i skaldzie, która nieustannie płynęła, mieszała się ze sobą i zmieniała swoją postać niczym wulkaniczna lawa.
Nie zdawałam sobie sprawę z tego, że w Twoim sercu moje słowa wywołały nieustanną akrobację miłości i przyjaźni z przeciążeniami odbierającymi przytomność umysłu.
 
Nie mogłam o tym wiedzieć, bo tylko ślizgałam się po Tobie, po Twojej powierzchni niczym narciarz za motorówką. Kiedy wreszcie zrozumiałam, że Twoja niezwykła dusza jest tak cienka jak cienkie mogą być tylko dusze tych, którzy potrafią kochać naprawdę… byłeś już martwy. Zabiłam Cię.
Zrozumiałam to, kiedy Twoją powierzchnie, nagle z ciągu jednej milisekundy zmroził lód, zamieniając Cię w wielkie lustro lodu, które tak łatwo mogło pęknąć. Zanim jednak to wszystko zastygło, pod powierzchnią Twojej skóry stygł kamień.
 
Kiedy dziś patrzę w Twe oczy zamiast wiosennej zieleni widzę zimno, pustkę i martwotę, bo wiem, że one już patrzą gdzie indziej. A gdy wreszcie spojrzałam ku słońcu pierwszy raz – zrozumiałam. Nikt nigdy tak pięknie nie mówił o miłości jak Ty. Tak samo jak nikt, nigdy nie bał się miłości jak ja…

przepraszam Cię…

Aleksander Sowa

www.wydawca.net