Umrzeć w deszczu – Aleksander Sowa

 

Amsterdam

 

Biały proszek powoli i niechętnie rozpuszczał się pomiędzy kostkami lodu w polskiej wódce. Szklanka była zupełnie zimna i Artur czuł jej chłód na swojej dłoni. W tej jednak chwili nie miało to dla niego najmniejszego znaczenia. Podobnie jak wszystko, jak cała reszta.

 

Siedział spokojnie w bezruchu, w obszernym fotelu, obitym piękną, czarną, lśniącą skórą, w swoim mieszkaniu. Był mężczyzną w wieku około lat czterdziestu, z tych, którzy wraz z wiekiem nie tracą na atrakcyjności, ale stają się jeszcze bardziej interesujący. Miał na sobie ciemne ubranie, którego koloru stojąca w drzwiach dziewczyna mogła się w panującym mroku tylko domyślać. Koszula z cienkiego materiału świetnie komponowała się z całą resztą i patrząc na niego pomyślała, że brak krawatu nadaje jego postaci pociągającej swobody. Czuła subtelny zapach wody kolońskiej, który przyjemnie łechtał jej nozdrza, i mogłaby pomyśleć: on wygląda jak milion dolarów w gotówce. Ale do całości sylwetki nie pasowały przydługie włosy i kilkudniowy, gęsty zarost oraz brak butów i skarpetek.

 

Gdyby w tym pokoju było więcej światła, pewnie dostrzegłaby na jego ciemnych włosach pierwsze ślady tego, że młodość powoli staje się dla niego wspomnieniem. W przydługawych i zaniedbanych kosmykach pojawiały się lśniące świeżą siwizną włosy.

 

Wnętrze mieszkania na poddaszu sześciopiętrowej kamienicy, w którym się znajdowali, pogrążone było w głębokim półmroku i jeszcze głębszym bałaganie, którego widoczny bezmiar ograniczał chyba jedynie brak światła. Wokół na podłodze leżały puste butelki po wódce i heinekenach, ubrania, porozrzucane zdjęcia, których szczegółów nie widziała.

 

Artur siedząc w fotelu wpatrywał się w ścianę mroku i ulewnego deszczu za oknem, które mimo nocy dawało nieco światła z łuny pogrążonego we wrześniowej nocy miasta. Deszcz jednostajnie wygrywał swoją nutę kroplami wody rozbijanymi o dachówki.

 

Amsterdam mimo późnej nocy nadal żył. Światła aut, dźwięki policyjnych syren – odgłosy miasta – odbijały się od gęsto padających kropel deszczu i uderzającego w szyby zimnego wiatru; wypełniały wnętrze poddasza.

 

Jaką taką jasność nadawało temu lokum jedynie światło ogromnego, ponad trzystulitrowego akwarium, rzucające blask na stojący nieco bardziej pogrążony w ciemności drugi fotel. Dziewczyna po chwili wahania weszła i miękko zamknęła drzwi. Spojrzał w jej stronę. Jego oczy miały szary, beznamiętny wyraz. Nie płakał, lecz mimo tego jego twarz wyrażała ogromny smutek.

 

Po chwili usiadła w drugim fotelu i sięgnęła po dyktafon. Włączyła go. Nie zadawała pytań. Nie odzywała się, czasem tylko przygryzała swoje piękne, pełne usta. Pozwoliła mu, aby scenariusz toczył się według niego.

 

Artur cicho, niemal szeptem, mówił, lecz nie do dziewczyny. Był to przedziwny monolog, którego sens jest w stanie pojąć ten, którego szaleństwo doprowadza do miejsca, kiedy następny krok jest już ostatnim.

 

Mężczyzna mówił do okna, gdzie utkwione było jego smutne spojrzenie. Kiedy przerywał, w pokoju słychać było tylko szum wody w akwarium i złowieszczy odgłos każdego łyka płynu przepływającego przez gardło mężczyzny. Kiedy odejmował szklankę od ust, jego słowa subtelnie zmieniały intonację. Mówił coraz ciszej i coraz wolniej. Zdania zdawały się przedzierać przez gardło jak rozbitkowie z morskich odmętów w czasie jakiegoś tragicznego rejsu. Wydawało jej się, że za kilka, może kilkanaście minut przestanie mówić zupełnie, by pogrążyć poddasze w całkowitej ciszy.

 

Musiało być w jego słowach coś dramatycznego, skoro dyktafon ustawiony na stoliku dawno skończył nagrywanie, a dziewczyna nadal była wsłuchana w przejmującą pieśń, zupełnie tego nie zauważając. Nie zauważyła też ogromnej łzy, która spłynęła po policzku i teraz drżała na jej namiętnych ustach.

 

Mężczyzna mówił bardzo dobrze po angielsku, wręcz doskonale, jednak młoda dziennikarka wyczuwała dziwny, niepokojąco słowiański akcent. Tak jakby w każdym wypowiadanym zdaniu czuła tę chwilę, kiedy kończy się cisza przed wielka ulewą. Czasem wyraźnie słyszała niezrozumiałe, obco brzmiące słowa, które pochodziły zapewne z któregoś słowiańskiego języka. Tyle że nie wiedziała z jakiego i mogła się tylko domyślać. Może z polskiego albo z czeskiego? Wypowiadał niezrozumiałe słowa, a niekiedy i całe zdania w tym szeleszczącym języku. Czasem były to imiona, a czasem… na razie rozumiała tyle, że patrzy na historię człowieka. Widziała, że Artur jest na krawędzi i ona jest świadkiem jego upadku i śmierci.

 

Słuchała zmęczonego mężczyzny z kilkudniowym zarostem na twarzy i nie potrafiła powstrzymać łez, choć przecież widziała niejedno – była dziennikarką i ludzkie tragedie to przecież jej chleb powszedni. Im gorsza wiadomość – tak naprawdę – tym lepsza. Patrzyła jednak teraz na Artura, spod szkieł oprawionych w srebrne oprawki, młodymi, przepięknie dziewczęcymi oczyma. Oczyma, które nie potrafiły w to wszystko uwierzyć… Słuchała, słuchała, a elektryzujący szept odkrywał przed nią nowe światy. Myślała.

 

Kiedy do niej dziś zadzwonił, w słuchawce usłyszała głęboki, aksamitny, męski głos:
– Chciałaby pani mieć naprawdę niecodzienny materiał?
Po jej plecach od dołu, wzdłuż kręgosłupa, przebiegł dreszcz, taki jaki czuła zawsze, kiedy poruszył ją jakiś piękny utwór muzyczny.
– A jakiś szczegół na temat tego, co ma mi pan do powiedzenia? – zapytała odważnie, ale i delikatnie, tak aby go nie spłoszyć, z lekką nutą humoru w głosie.
– Możesz przeprowadzić wywiad ze mną… ostatni wywiad. I możesz być ze mną w chwili, kiedy będę umierał.
– Jest pan chory na jakąś nieuleczalną chorobę? – w końcu wielu ludzi codziennie umiera, nie jest to znów jakiś rewelacyjny materiał, pomyślała.
– Nie pytaj teraz, albo chcesz widzieć moje samobójstwo, albo dzwonię do innej siksy, która będzie zadowolona – w tonie odpowiedzi wyczuła irytację.
– Dobrze, proszę powiedzieć, kiedy i gdzie się spotkamy – szybko się zgodziła.
– Przyjedź sama, do mnie do domu, mieszam przy Loletzplein 64, na ostatnim piętrze. Nie bój się – nie ciebie chcę zabić… bądź wieczorem.
Jej wesołkowatość w jednej chwili ustąpiła.
– Nazywam się Artur Sadovsky… – rozłączył się.
Dziennikarka siedziała przy biurku. Trzymała w ręku słuchawkę. Nie ma co, taki telefon nie zdarza się codziennie.
– Simon, jak nazywa się ten fotograf od Jugosławii? – krzyknęła do kolegi po drugiej stronie sali redakcji.
– Jaki fotograf?
– Ten od World Press Photo, ty chyba kiedyś robiłeś z nim wywiad.
Chłopak zamyślił się chwilę i odparł z wahaniem:
– Ten Polak, czy tam… Czech?… tak… Sadovsky, Artur Sadowski – po czym wrócił do dopijania swojej popołudniowej kawy, a dziewczyna usiadła na krześle. Teraz zrozumiała, że musi tam iść za wszelką cenę. Nie wiedziała wprawdzie, czy nie jest to przypadkiem głupi żart, czy może facet ześwirował i czy jeśli tam pójdzie, wróci z tamtego mieszkania cała. Ale jeśli wróci… będzie mieć z pewnością materiał, którego nie miała jeszcze nigdy, jeszcze od skończenia dziennikarstwa.

 

Wskazówka wielkiego zegara przesunęła się i wskazywała właśnie pierwszą. Czas mijał

 

 

Aleksander Sowa

Był to pierwszy rozdział powieści pt.: Umrzeć w deszczu

www.wydawca.net